poniedziałek, 23 maja 2011

L'oreal Lash Architect Carbon Gloss

Cześć!
Wiem, że bardzo rzadko tu zaglądam, no ale trudno - zamiast tego staram się Wam przekazywać jak najbardziej obszerne opinie z mojej strony :-)

Dzisiaj oczywiście kolejna recenzja - tym razem będzie to tusz do rzęs (których swoją drogą ostatnio sporo mi się zebrało, a jak wiadomo jest to jeden z tych kosmetyków które szybko tracą przydatność, ups!) - a mianowicie jedna z "odmian" L'oreal Lash Architect - konkretniej nosząca nazwę "Carbon Gloss". Warto wspomnieć, że jest to chyba jeden z najbardziej, brzydko mówiąc, "zgnojonych" tuszy na wizażowym KWC - i w sumie, nie dziwię się ;-)




Tusz zapakowany jest w prześliczne, eleganckie i bardzo kuszące, czarno-niebieskie opakowanie o pojemności 7ml. Bardzo podoba mi się to, że kiedy zakręcimy produkt do końca, czuć charakterystyczny przeskok i "klik", dzięki czemu mamy pewność że zamknęliśmy dokładnie nasz tusz.


Szczoteczka jest całkiem zwyczajna i prosta, wykonana z włosia. Jest dosyć duża, a przede wszystkim długa, co niestety (a może "o dziwo"?) wcale nie ułatwia malowania rzęs w wewnętrznym kąciku... W każdym razie ja mam z tym problem - zawsze tą końcówką "pacnę" sobie gdzieś okolice powiek. Tym bardziej, że właśnie ta nieszczęsna końcówka ma tendencję do tego, że zbiera się na niej bardzo duża ilość tuszu i po każdym wyciągnięciu szczoteczki zawsze trzeba to gdzieś wytrzeć... Na pozostałej jej cześci ilość tuszu jest w porządku.

Przejdźmy do najważniejszego, czyli efektów. Hm. Najogólniej mówiąc - nie należy się po nim spodziewać spektakularnego efektu sztucznych rzęs... Okej, maskara ma intensywnie czarny kolor, ale pogrubienie, wydłużenie i podkręcenie nie dają powodów do zachwytu. Moim zdaniem efekt nadaje się jedynie do dziennego looku, tym bardziej, że warstwowe nakładanie całkowicie odpada. Dlaczego? O tym wspomnę za chwilę.
Pomalowane tylko górne rzęsy.

Rozdzielenie jest natomiast, jak widać, całkiem przyzwoite - oczywiście kosztem starannego nakładania, bo jeżeli chcemy się pomalować na szybko, to bardzo łatwo o sklejenie rzęs.

Niestety, dla mnie ten tusz jest niemal całkowicie zdyskwalifikowany. :( Powód?
Nawet, jeżeli dawałby najpiękniejszy efekt na świecie, to co mi po nim skoro po kilku godzinach mam "pandę" zarówno na górnej powiece, jak i na dolnej (na dolnej to jest po prostu koszmar, początek tego efektu widać na powyższym zdjęciu - ale tam to było jeszcze nic w porównaniu z tym co jest po 5-6h...).
Co najlepsze, tusz jest wodoodporny - i to tak, że przeróżne żele nie chciały go tknąć.. dopiero dwufazowym specyfikiem do demakijażu wodoodpornych kosmetyków dałam radę.
Tak więc same zobaczcie co za ironia - dla wody jest niezniszczalny, ale po krótkim czasie mamy taką pandę że... uff.

Podsumowując - absolutnie NIE polecam. Nawet, jeżeli nie przeszkadzałoby wam to osypywanie się, to warto wspomnieć, że tusz kosztuje 45-50zł (sic!), a taki efekt i mierna trwałość bez wątpienia nie są warte tej ceny - bo podobną jakość oferują nam tusze choćby Wibo czy Essence, które kosztują niecałe 10zł. ;-) 
Jeżeli chcecie wydać 50zł na tusz, to zdecydowanie nie patrzcie na to "coś" - za takie pieniądze można mieć milion razy lepszy tusz - a Lash Architect Carbon Gloss to niewypał L'oreala - ciężko mi to mówić, bo mam szacunek do wielu produktów tej firmy.
To na tyle.

Odnośnie tuszy - od tygodnia jestem posiadaczką Max Factor Masterpiece MAX, w którym jestem zakochana od pierwszego wejrzenia - z pewnością go znacie, ale pewnie nie powstrzymam się od podzielenia się z Wami moimi zachwytami nad tym kosmetykiem (o ile moja opinia się nie zmieni, ale póki co się na to nie zanosi i mam nadzieję że tak się nie stanie;)).

Pozdrawiam! 

środa, 4 maja 2011

Dove Summer Glow, czyli opalenizna z tubki


Cześć wszystkim :) 
Znowu nie było mnie prawie tydzień :( Tym razem przez 3 dni byłam pozbawiona aparatu, a przez kolejne 3, jak idiotka czekałam na dobre światło do zdjęć, którego się oczywiście nie doczekałam bo pogoda jest FATALNA - u mnie na szczęście nie ma ataku zimy, ale niebo zasnuwają ciemne chmury i pada deszcz, a ja siedzę przy zapalonej lampce. Nienawidzę takiej pogody, grr!


Do rzeczy - około 2-3 tygodnie temu pogoda zrobiła się na prawdę piękna więc stwierdziłam, że czas sięgnąć po samoopalacz :D ...który dzisiaj Wam nieco zaprezentuję ;) Znają go już chyba wszyscy, a w każdym razie Ci, którzy choć w minimalnym stopniu "siedzą" w temacie tego typu kosmetyków i w gruncie rzeczy chyba nie powiem o nim nic nowego, ale - recenzji nigdy za mało, tym bardziej że lato (miejmy nadzieję) zbliża się wielkimi krokami i samoopalacze to rzecz rozchwytywana, no bo w końcu...:


"Dziewczyny lubią brąz,
a słońce o tym wie, 
że dziewczyny lubią brąz, 
i czule pieści je!"



...niestety, nie zawsze mamy czas na leżenie plackiem na słońcu, a w dodatku w okresie wiosennym słońce jeszcze nie do końca "o tym wie" i nie "pieści nas czule" tak jak np. w lipcu :( i od tego mamy właśnie samoopalacze, dzięki którym nie musimy nawet wychodzić z domu (jedynie do sklepu kupić go. No ale... od czego mamy allegro i sklepy internetowe?! hehe ;)).




Na wstępie powiem, że samoopalacz jest dostępny w 2 wersjach - klasyczny Summer Glow, oraz Summer Glow + soft shimmer, który zawiera rozświetlające drobinki (poza tym różnią się chyba tylko opakowaniami). Ja posiadam wersję bezdrobinkową, ponieważ nie przepadam za nimi niemal w każdej postaci, a poza tym ja samoopalacz i tak stosuję tylko na noc, tak więc nie są mi one do szczęścia potrzebne ;) Poza tym mamy go również w dwóch wersjach pozdzielonych ze względu na naszą karnację -  do jasnej (fair to normal skin) i do ciemnej (normal to dark skin). Ja posiadam wersję do ciemnej karnacji.
Ja muszę powiedzieć że kupując go bardzo niedawno trafiłam na świetną promocję - normalnie kosztuje ok. 16-17zł, a w Rossmannie zapłaciłam za niego 9,99zł, tak więc moim zdaniem baardzo przystępna cena ;)


Przejdźmy do samego samoopalacza, a właściwie, jak podaje producent - balsamu samoopalającego (btw, dlaczego ja cały czas mam trudności z napisaniem na klawiaturze słowa samoopalacz?! :D). 
Po pierwsze - konsystencja i wchłanianie. Moim zdaniem produkt ma konsystencję typowego balsamu - bardzo łatwo można go rozsmarować, co zapobiega powstawaniu zacieków. Wchłania się szybko - ja ubieram się wieczorem w piżamę niemal od razu po umyciu się i jeszcze w ogóle nie odbarwił mi ubrań. 


Skład. Dihydroxyacetone, czyli składnik samoopalający na 3 miejscu
w składzie.

Po drugie - zapach, który jest słynną cechą wszystkich samoopalaczy. Ja nie mam do niego jakiegoś dużego wstrętu, chociaż nie należy on do przyjemnych ;) Zresztą szczerze powiedziawszy jest mi to całkowicie obojętne bo i tak stosuję samoopalacze tylko na noc więc nic nie czuję :) W gruncie rzeczy nie miałam nawet okazji poznania zapachu Dove po rozpoczęciu działania, ale przy okazji zdjęć do tej notki posmarowałam nim ręce ok. godzinę temu i jak na razie nie czuję nic strasznego - jakby co, zrobię edit i zdam relację (z opinii na wizażu wynika że zaczyna cuchnąć po ok. 2-3 godzinach, zobaczymy).






W każdym razie Summer Glow w opakowaniu, a także bezpośrednio po wmasowaniu w skórę, ma całkiem przyjemny zapach - który jednak po kontakcie ze skórą dosyć szybko się ulatnia - najpierw staje się... nijaki, a potem powoli zmienia się w "samoopalaczowy smrodek".


Przejdźmy wreszcie do najważniejszego, czyli efektów... które mnie osobiście BARDZO zadowalają :)
Ale do rzeczy - opaleniznę widać już po pierwszym użyciu, dlatego ja stosuję go co trzeci, lub co drugi dzień w okresie najbardziej intensywnego stosowania. Robię też często dłuższe przerwy (szczególnie latem, kiedy słońca nie brakuje), 


a także regularnie wykonuję peeling (nawiasem mówiąc "mój" peeling to peeling kawowy, o którym wszystko już chyba zostało powiedziane. Od siebie dodam, że jest po prostu świetny ;)). Jeżeli nasza skóra nie jest przesuszona, regularnie ścieramy martwy naskórek, oraz prawidłowo wetrzemy kosmetyk - to gwarantuję Wam przepiękną, złoto-brązową opaleniznę (nie żadną pomarańczową "solarę"!). Tak, tak - kolor to zdecydowanie największa zaleta Dove Summer Glow ;)
Oczywiście samoopalacz może na każdym zachować się inaczej, ale mi daje on prześliczny kolor, a w dodatku schodzi równomiernie (polecam w czasie kąpieli delikatny masaż tą szorstką stroną gąbki - nie wiem czy ma ona jakąś nazwę :D, lub wykonać podobną czynność wycierając się szorstkim ręcznikiem - chodzi o to, żeby kolor schodził równomiernie, bo chyba żadna z nas nie chce być łaciata :)).


Dobra, koniec tej paplaniny, czas na podsumowanie - moim zdaniem za te pieniądze to jest to na prawdę świetny samoopalacz, którego największym plusem jest śliczny kolor - zdrowej, letniej opalenizny ;) Oczywiście nie każdemu on podpasuje - kolor u każdego może być inny (nie zalecam go stosowania codziennie, bo efekt może być odwrotny od zamierzonego - np. staniemy się żółci ;)), podobnie jeżeli chodzi o schodzenie produktu (znam kilka przypadków bardzo nierównomiernego "złażenia").. ale w gruncie rzeczy -  w razie "W" mocny peeling powinien pomóc, a nasz portfel nie straci dużo ;)


Ja aktualnie rozpoczynam polowanie na samoopalacz w piance DAX, mam nadzieję, że go znajdę.. Czy ktoś wie czy jest w rossmannach?


Buziaki!

czwartek, 28 kwietnia 2011

Olej rycynowy!

Hej !
U mnie od kilku dni piękna pogoda, niestety dzisiaj, tak jak zapowiadała prognoza w telewizji (do której co prawda nie mam stuprocentowego zaufania) - zaczyna się coś psuć :( Na szczęście jeszcze nie jest źle i mam nadzieję że zapowiadany deszcz nie zabawi u mnie długo.

Dzisiaj mam dla Was coś z innej beczki, chociaż w sumie to również jest recenzja - mianowicie opowiem Wam nieco o mojej kuracji olejkiem rycynowym. Do rzeczy :)

Olej rycynowy pozyskuje się z nasion tropikalnego drzewa Ricinus communis - Rącznik pospolity. W naszym klimacie jest to roślina jednoroczna, uprawiana jako ozdoba, natomiast w tropikach, skąd pochodzi, osiąga 10 m wysokości. Należy do rodziny wilczomleczowatych i jest w całości trująca.


Dzisiaj w aptece można go kupić za grosze (ja za buteleczkę o pojemności 100g zapłaciłam 6zł) a opakowanie mówi nam, że jest to specyfik o działaniu... przeczyszczającym, do stosowania na zaparcia :)
Jednak od pokoleń znane są pielęgnacyjne właściwości owego olejku - konkretniej wg. krążących w internecie i wszędzie indziej pogłosek, ma działać zbawiennie na nasze włosy, rzęsy, brwi i paznokcie.
No więc stwierdziłam, cóż - moje włosy suche i zniszczone, a rzęsy co prawda całkiem przyzwoite i mocne, ale mogą się osłabić od codziennego malowania, a potem demakijażu, bo przy zmywaniu mojego tuszu wodoodpornego muszę się trochę pomęczyć... Może się sprawdzi. Kupiłam. 


Na pierwszy ogień poszły rzęsy. Wyczyściłam dokładnie szczoteczkę od starego tuszu, wieczorem pomalowałam rzęsy i poszłam spać. Obędzie się może bez szczegółów fakt, że rano musiałam sobie ręcznie otwierać jedno oko (haha! na szczęście się to więcej nie powtórzyło :)) i miałam opuchnięte oczy (nie wiem czy to przez to, ale w internecie spotkałam się z taką wypowiedzią). Oczywiście po pierwszym użyciu cudów nie dostrzegłam, ale po tygodniu codziennego stosowania - owszem :D Moje rzęsy stały się wyraźnie ciemniejsze, co szczególnie zauważyłam na ich końcówkach, przez co wydają się dłuższe (wydaje mi się, że same w sobie też się minimalnie wydłużyły). W czasie pierwszych 3 dni wypadło mi ich kilka (na codzień nie mam z tym problemu, więc nawet 3-4 rzęsy dziennie to dla mnie sporo), ale podobno nie ma się czym przejmować, bo wypadają one przez to, że zastępują je mocniejsze "sztuki". No więc się nie przejmowałam i rzeczywiście - po 3 dniach wszystko ustało ;) Rano trzeba oczywiście dokładnie umyć okolice oczu, bo olejek przez noc dzielnie się trzymał i moje rzęsy, a także powieki i ich okolice były tłuste :) 
W internecie spotkałam się z opiniami, że olejek należy stosować w następujący sposób: używać 3 tygodnie codziennie, a następnie zrobić 3 miesiące przerwy aby nie obciążać naszych rzęs ;) tak też zrobiłam i z (niepełnego, co prawda :D) 3-tygodniowego efektu jestem bardzo zadowolona!
W kwestii rzęs - gorąco polecam. Jeżeli potrzebujecie olejku do stosowania tylko na rzęsy to wystarczy w zupełności malutka buteleczka (30g? nie jestem pewna), która kosztuje ok. 2zł :)


Kolejną kwestią są włosy, do których użyłam olejku... zaledwie dwa razy. Dlaczego? Po pierwsze nie miałam czasu na zbyt częste maski, a po drugie... efekty, o których już Wam powiem. Z tego też powodu nie mogę o nim powiedzieć za dużo, tym bardziej że u mnie jakoś nie sprawdziły się zapewniania o mięciutkich, lśniących włosach - a wręcz przeciwnie :( 
Pierwszy raz użyłam go tylko na końcówki, które mam w bardzo złym stanie - rozdwojone i suche. Wyglądało to tak, że wieczorem lekko go podgrzałam, a następnie wtarłam po prostu w końce włosów i poszłam spać, a rano je umyłam (oczywiście musiałam, bo były tak tłuste, że nie mogłam tak funkcjonować nawet w domu ;)). Było całkiem w porządku, końcówki nabrały blasku i odżywiły się. Niestety nie mogę tego robić zbyt często bo na mycie głowy rano mam czas tylko w weekendy.
Drugi raz użyłam olejku rycynowego na włosy w postaci maski - olejek rycynowy + żółtko jaja kurzego, na godzinę na włosy pod czepkiem i ręcznikiem. Miało być tak pięknie... a po wyschnięciu moje włosy były okropnie sztywne i dziwne w dodatku, w dodatku moje loki układały się tragicznie... I gdzie te miękkie, lśniące włosy? Ktoś wie dlaczego? Może coś zrobiłam źle? :o


Na paznokcie jeszcze nie stosowałam, ale przy odrobinie czasu na pewno wypróbuję ;)
I to chyba na tyle, podsumowując: rzęsy na tak, a włosy... na końcówki tak, maska na włosy - nie :D


Jako że ostatnio zaniedbałam trochę bloga, mam dla Was mnóstwo zaległych recenzji ;) dzisiaj w wolnej chwili obfociłam kilka z nich i oto małe zapowiedzi na najbliższe dni:




Buziaki!

środa, 27 kwietnia 2011

Recenzja: Ziaja Bursztynowe masło do ciała


Na wstępie muszę Was niezmiernie przeprosić za to, że nie było mnie tak długo! Niestety w życiu codziennym, mimo świąt wielkanocnych, nie miałam czasu na prowadzenie bloga a nawet na częste zaglądanie na niego i dyskusje z wami... Przepraszam! Chciałabym wam oczywiście złożyć, niestety spóźnione - życzenia wielkanocne! :) Życzę Wam dużo radości i ciepła, no i oczywiście spełnienia wszystkich (kosmetycznych) marzeń :D

Tym czasem przechodzę do recenzji. Dziś będzie to kosmetyk do pielęgnacji ciała, a konkretniej masło. Generalnie rzecz biorąc u mnie z balsamowaniem ciała jest różnie - czasami mi się chce, a czasami nie mam na to kompletnie siły, więc ograniczam się tylko do kremowania twarzy i dłoni. Z masłami to już w ogóle mam rzadko do czynienia, bo jak już się balsamuję, to wolę żeby było to szybkie i sprawne, a masła zawsze kojarzyły mi się z ciężką do rozsmarowania, tłustą konsystencją, zostawiającą tłusty, lepki film. Nie mam pojęcia skąd mi się to wzięło, może przez "tłustą" nazwę ("masło") :D ot, takie już moje zboczenie.


Do Rossmanna przyszłam tak właściwie z zamiarem kupna zwykłego balsamu do ciała, ale moją uwagę przykuła oczywiście... promocja :) I to całkiem korzystna, bo bursztynowe i waniliowe masła do ciała Ziaji były przeceniono z 12zł (chyba, nie jestem pewna), na niecałe (!) 5zł. Wzięłam z półki bursztynowe głównie dlatego, że zaciekawiła mnie ogromnie ta nazwa (jak pachnie bursztyn?! :D)



Obietnice producenta .
Producent zapewnia nam regenerację
bariery ochronnej i poprawę stanu naskórka, a także pozostawienie askamitnej skóry. Owszem, skóra jest miękka i sprawia wrażenie dobrze nawilżonej, ale nie jest to jakiś zaskakujący efekt. Co do regeneracji to nie zauważyłam nic szczególnego. Drugą obietnicą jest poprawa kolorytu skóry. Ja nie zauważyłam kompletnie nic jeżeli o to chodzi. Czytałam opinie, że sprawdza się jako "podkreślacz" opalenizny - której ja aktualnie nie posiadam, więc niestety nie mogę tego teraz sprawdzić. ;)

Dłuuugi skład .


Na szczęście moje przypuszczenia co do masła okazały się złudne - produkt Ziaji, mimo oczywiście gęstej konsystencji, rozprowadza się z łatwością i aplikuję się go na prawdę przyjemnie.
Poza tym bardzo szybko się wchłania, nie pozostawiając żadnego tłustego filmu, a jedynie wrażenie mięciutkiej skóry. :)



Kolor .

Przejdźmy teraz do tego bursztynowego zapachu, który tak mnie zaciekawił. :)
Moim zdaniem najbliżej mu do miodu - takiego prawdziwego, a nie chemicznego :D Kojarzy mi się on z miodem szczególnie po rozsmarowaniu na skórze, bo w opakowaniu bardzo ciężko mi ten zapach do czegoś porównać ;) W każdym razie mi odpowiada, jest całkiem przyjemny, choć dla niektórych może być zbyt ciężki, szczególnie przy dłuższym stosowaniu.

Konsystencja .





Podsumowując - Opisywane masełko ma przyjemny zapach i konsystencję, szybko się wchłania i pozostawia skórę miękką, bez tłustego filmu, ale nie daje spektakularnych efektów, ani nie poprawia kolorytu skóry, tak jak obiecuje producent.

Moim zdaniem to po prostu zwyczajne mazidło do smarowania się dla przyjemności, ewentualnie na codzień dla skór normalnych, bo suche potrzebują zdecydowanie większego nawilżenia niż to, jakie daje nam ten produkt ;)










Na koniec chciałabym Wam pokazać jaki trik zastosowała Ziaja w celu uatrakcyjnienia produktu na sklepowych półkach, a mianowicie... gigantyczne opakowanie. No bo wiadomo, ludzie w sklepie bardzo często patrzą jedynie na wielkość opakowania, a nie rzucą nawet okiem na pojemność z tyłu. ;) Przyznam się, że ja również tego nie zrobiłam przy kupnie tego masła i "troszkę" się zdziwiłam, kiedy zobaczyłam po otwarciu 3/4 opakowania :P 

Dla porównania kilka zdjęć z opakowaniem kremu Nivea o takiej samej pojemności (200ml), który po otwarciu jest wypełniony po brzegi produktem :)




Ot, co - jak czasami łatwo nas oszukać :) 

Pozdrawiam!

piątek, 15 kwietnia 2011

Recenzja: cienie Rival de Loop Glamour Night + rozdania.


Hej kochani :)
Dzisiaj kolejna recenzja! Jak widzicie, póki co na moim blogu znajdują się same opinie, ale postaram się w najbliższym czasie poruszyć inne tematy ;) Na chwilą obecną mogę Wam obiecać nieco informacji na temat mojej "kuracji" olejkiem rycynowym na rzęsy i włosy, ale rozpoczęłam ją zaledwie tydzień temu, więc na razie nie mogę się o niej porządnie wypowiedzieć ;) 



Jak Wam napisałam w poprzedniej notce - ja bardzo rzadko używam cieni do powiek, w szczególności tych ciemnych i kolorowych, dlatego zestawienie kolorów kosmetyku który Wam zaraz przedstawię jest dla mnie idealne - stonowane, ciepłe kolory, idealnie nadające się na dzień :) 
Mowa o poczwórnych cieniach Rival de Loop - Glamour Night. Ja posiadam zestawienie 03 truffle brown, które odpowiada mi idealnie :)

 

Niestety - nie mam pojęcia gdzie można je dostać :( ja dostałam je w prezencie z Niemiec, ale w Polsce na pewno ich nie ma, bo z czego mi wiadomo, w naszych Rossmannach są tylko kosmetyki do pielęgnacji z RdL (jak np. słynne maseczki). Nawet w internecie na zagranicznych stronach niewiele o tym produkcie jest napisane... A szkoda!
Nie są to na pewno drogie cienie - porównałabym je może do polskich cieni Wibo, tak więc nie spodziewajmy się po nich super-jakości ;-) Ale mi całkiem przypadły do gustu!
W dodatku jest ich całkiem sporo, bo całe opakowanie liczy 12g, czyli po 3g na jeden cień.

Są to cienie typowo perłowe. Ja nie dostrzegam w nich żadnych drobinek brokatu, aczkolwiek absolutnie nie jest to mat. ;)


Jak widzicie na powyższym zdjęciu, najbardziej polubiłam się z dwoma jasnymi cieniami - są niemal identyczne i wprost idealne do rozświetlenia i odświeżenia naszego spojrzenia - tym bardziej, jeżeli ktoś wstaje przed 7 rano, tak jak ja ;) 
Do tego są wszechstronne - można ich używać na całą powiekę, pod łukiem brwiowym, albo w wewnętrznym kąciku oka. Wydaje mi się że ten najjaśniejszy sprawdziłby się również w roli rozświetlacza na twarzy, np. kościach policzkowych ale ja w ogóle nie używam rozświetlaczy, więc nie przetestowałam tych cieni w ten sposób ;)
Ja używam ich bardzo często na codzień, tym bardziej, że po nałożeniu na całą powiekę są niewidoczne jako makijaż i wyglądają bardzo naturalnie, a mimo to rewelacyjnie dodają świeżości naszemu spojrzeniu. :D



Cienie są całkiem ładnie napigmentowane, jednak nawet ten najciemniejszy - brąz, nie jest na powiece bardzo ciemny. Są to stonowane, nie nachalne kolorki.
Na powiece zachowują się... różnie. Mają swoje kaprysy :) Po pierwsze podczas nakładania zazwyczaj się nie osypują i zarówno pędzelkiem, jak i aplikatorem-gąbeczką nakładają się z łatwością, ale sporadycznie zdarza im się lekko kruszyć. Generalnie jest w porządku :)
Po drugie po około 7h czasami jest dobrze, a czasami lubią zbierać się w załamaniu i "rozejść się" w okolicy całego oka - nie mam pojęcia od czego to zależy :D

 

Poniżej swatche dwóch ciemniejszych kolorków. Tych jasnych nie "słoczowałam", bo są niemal niewidoczne, szczególnie na zdjęciach - ale taki już ich urok :)
Dwa powyższe kolorki używam znacznie rzadziej, ale bardzo podoba mi się ten jaśniejszy, złotawy odcień - chyba wreszcie muszę się za niego "wziąźć" ;)

Generalnie - nie zaryzykowałabym użycia tych cieni na jakąś imprezę, gdzie mój makijaż musiałby być idealny przed długie godziny, ale na codzień są na prawdę w porządku, więc jeżeli ktoś na nie trafi, to myślę, że warto przetestować na sobie :D oczywiście - nie wymagajcie od nich za wiele, bo to coś dla tych, którzy raczej oszczędzają na kosmetykach, a w szczególności na cieniach, jak np. ja ;) Aczkolwiek jeżeli ktoś lubi polskie cienie Wibo - to te jemu także powinny przypaść do gustu.


Na koniec - rozdania! :) Dziewczyny szaleją, a te nagrody są na prawdę suuuper ;)

- na jego widok moje serce chwilowo stanęło z wrażenia :D




Między innymi:

Między innymi:

Okej, na dzisiaj to już wszystko :) Buziaki!



czwartek, 14 kwietnia 2011

Recenzja: Eyeliner Wibo/Lovely


Cześć! :)
Dzisiaj na tapetę idzie kolejny tani, ale świetnej jakości produkt do makijażu - a mianowicie eyeliner z Wibo (w internecie można go też znaleźć pod nazwą eyelinera z Lovely, ale to chyba jedno i to samo).
W gruncie rzeczy ten i poprzedni post można uznać za taką moją mini-odpowiedź na słynny youtube'owy TAG: "Tanie nie znaczy złe" (który swoją drogą bardzo lubię) :)





Eyeliner o którym dzisiaj Wam opowiem był pierwszym moim produktem tego typu - i tutaj, tak jak w przypadku wszystkich innych kosmetyków, które kupowałam po raz pierwszy - nastawiałam się głównie na cenę, a nie na jakość (wiem, że generalnie jest to błąd, bo przez zły kosmetyk mogłam się po prostu zrazić, ale tym razem miałam szczęście - w każdym razie teraz już tak nie robię :)) - chciałam po prostu go kupić aby zobaczyć, jak taki kosmetyk sprawdzi się u mnie i czy mi się w ogóle przyda - no bo po co mi coś droższego, jeżeli miałoby stać jedynie na szafce i się marnować?
Podczas jednej z wizyt w Rossmannie sięgnęłam po pierwszy z brzegu eyeliner który rzucił mi się w oczy - był bardzo tani, więc pomyślałam "A co mi szkodzi?" i kupiłam.
Okazało się, że lepiej trafić nie mogłam :)








Za (!) 6-7zł dostajemy 4ml produktu. Eyeliner jest w klasycznym, czarnym opakowaniu. 
Nie wiem czy dostępne są inne kolory, w każdym razie ja mam kolor czarny. Jest to na prawdę piękna głęboka czerń, która nie bleknie ani nie płowieje nawet w ciągu całego dnia.
Eyeliner nie kruszy się ani nie rozmazuje nawet przez 8h (dłużej nie testowałam, ale myślę, że jeszcze by wytrzymał - czytałam gdzieś opinie, że trzymał się 12h bez szwanku).
Nie jest wodoodporny, więc oczywiście wątpię żeby przeżył w dużej ulewie albo czymś podobnym ;)

Jednym z największych atutów tego eyelinera jest jego pędzelek - 
cienki, precyzyjny i giętki, co znacznie ułatwia malowanie kresek.
"Usadowiony" jest na długiej rączce, co również pomaga nam w uzyskaniu idealnej kreski :)
Dzięki cienkiemu pędzelkowi możemy z łatwością namalować zarówno cienką, jak i grubą, dramatyczną krechę :)

Eyeliner ma dość rzadką konsystencję, co niektórym może przeszkadzać, ale mi osobiście w niczym nie utrudnia malowania - jedynie zaraz po aplikacji, albo w trakcie poprawek można go dość łatwo rozmazać, ale przy odrobinie ostrożności nie ma problemu - kreska w bardzo szybkim tempie zasycha ;)


Powyżej swatch: pierwsza "linia" (a raczej plama - jeszcze nie do końca wyschnięta, bo zdjęcie robiłam na szybko, zaraz po nałożeniu :D) przedstawia intensywność koloru, a dwie kolejne pokazują jak cienkie i precyzyjne linie można uzyskać (nie są tak intensywnie czarne jak ta pierwsza ponieważ na pędzelku kończył się już tusz ;))

Podsumowując - za tą cenę jest to na prawdę świetny eyeliner i warto go przetestować, nie tracąc przy tym dużo - myślę, że wielu osobom przypadnie do gustu - szczególnie nowicjuszom, bo wykonanie nim kreski jest bardzo proste, a chyba wszyscy mieli z tym na początku problem :) Ja uczyłam się właśnie na tym eyelinerze metodą prób i błędów. Powtarzałam to całkiem sporo razy żeby "weszło mi to w krew", a mimo to nadal go jeszcze nie zużyłam, a mam go już ponad 4 miesiące ;) Więc na koniec kolejny plus - jest wydajny :D 
polecam!


Na koniec bardzo prosty i banalny makijaż który wykonałam dziś na szybko za pomocą tego eyelinera :)

Kosmetyki jakich użyłam:
~ beżowy cień do powiek z jakiejś tam paletki na całą ruchomą część powieki (wyrównanie kolorytu) :D
~ Trio cieni do powiek z Wibo, nr. 11 (wykorzystałam wszystkie trzy odcienie zieleni które były w tym trio, najjaśniejszy w wewnętrznym kąciku, najciemniejszy w zewnętrznym.
~ Rival de Loop Glamour Night quattro eyeshadow 03 Truffle Brown (najjaśniejszy perłowy cień nałożyłam w wewnętrznym kąciku).
~ EYELINER WIBO/LOVELY na górnej powiece.
~ biała kredka na linię wodną.
~ czarna kredka Mon Ami bardzo delikatnie pod linię wodną.
~ tusz do rzęs L'oreal Lash Architect Carbon Gloss

Odrobina zielonego cienia na dolnej powiece też wyglądałaby całkiem fajnie :) 

Z góry przepraszam za wszystkie jego błędy, ale w sumie warto tutaj wspomnieć, że ja bardzo rzadko używam kolorowych cieni :) tak więc z góry wybaczcie i nie spodziewajcie się po mnie profesjonalnych i zaskakujących makijaży - jeżeli się tu takie pojawią, to raczej będę je pokazywać tylko w celu zaprezentowania jakiegoś kosmetyku ;)

Buziaki! :*

wtorek, 12 kwietnia 2011

Recenzja: kredka do oczu Mon Ami


Hej dziewczyny (i chłopaki, żeby nie było dyskryminacji :D)!

Jak widzicie, staram się być na bieżąco i jak najszybciej i najlepiej rozwinąć bloga - na razie nie cieszy się on zbyt dużym zainteresowaniem, ale mam nadzieję, że przypadnie on wam do gustu, a wszystko przyjdzie z czasem :)

Dzisiaj pędzę do Was z kolejną recenzją - tym razem będzie to kosmetyk do makijażu, a dokładniej:
Wodoodporna kredka do oczu: MON AMI Paris Waterproof Eyeliner.



Ten produkt dostałam w prezencie, więc niestety nie wiem gdzie można ją dostać, aczkolwiek na stronie producenta (link) znajduje się sklep internetowy w której można ją nabyć. 
Warto wspomnieć, że ja testowałam klasyczną czerń (Nr. 5), ale owe kredki występują w bardzo bogatej gamie kolorystycznej - kolorów jest aż 20 (paleta kolorów do wglądu na stronie producenta, link powyżej). :)

Wizaz.pl informuje, że kosztuje ok. 8zł - więc jest bardzo tania, a jej jakość zdecydowanie przewyższa cenę ;) Pokusiłabym się nawet o stwierdzenie że jakością dorównuje znacznie droższym produktom.


Kredkę otrzymujemy w prostej, ale bardzo eleganckiej oprawie. Dopisek "Paris" od razu kojarzy nam się ze znacznie bardziej ekskluzywnym produktem, prawda? ;)
Zapach nie jest odkrywczy - typowy dla kredki, ona sama absolutnie się nie łamie i nie sprawia żadnych problemów przy temperowaniu.
Nie podrażnia - w każdym razie ja niczego takiego nie zauważyłam.

Bez wątpienia do jednej z największych zalet produktu należy jej konsystencja - kredka jest na tyle miękka, aby z łatwością rozprowadzała się zarówno po górnej, jak i dolnej powiece, a jednocześnie twarda w takim stopniu, że nie drażni delikatnej skóry w okolicy oczu, ale trzyma się w stopniu zadowalającym. Co prawda znika dość szybko z linii wodnej, ale na powiece potrafi trzymać się godzinami bez absolutnie żadnego rozmazywania się ani innych "efektów specjalnych" :)


Producent informuje nas, że jest to kredka wodoodporna - i rzeczywiście, zwykłą wodą nie zejdzie, jedynie przy mocniejszym tarciu (testowałam na dłoni) - rozmazywała się, ale nie schodziła. Dopiero przy użyciu żelu do twarzy - zeszła z łatwością, przy kilku delikatnych  potarciach (zarówno z dłoni, jak i z powieki).



Kredka jest bardzo ładnie napigmentowana i na prawdę czarna (aparat niezbyt dobrze odwzorował końce kresek i miejsca, w którym mniej ją przycisnęłam - one w żadnym wypadku nie były brązowe - tylko po prostu "mniej czarne" :D). 
Również w ciągu dnia kolor nie płowieje, cały czas jest czarny - ewentualnie może minimalnie zblaknąć).


Nie zwracajcie uwagi na to, że kredka jest tak słabo natemperowana - powyższe zdjęcia robiłam po wykonaniu swatchy na dłoni i dlatego się nieco "spłaszczyła" ;)




Reasumując, kredka jaką oferuje nam Mon Ami to całkiem niezły produkt za śmieszne pieniądze - nawet, jeżeli komuś nie przypasuje, to cena nie wpędzi naszego portfela do grobu :)
Ma rewelacyjną konsystencję i fajny kolor - i za to bardzo ją sobie cenię. 
Bardzo interesują mnie inne jej kolory (tym bardziej, że szukam kolorowych kredek na lato), dlatego jeżeli tylko uda mi się je zdobyć, to postaram się dać Wam znać, jak one wypadają na tle klasycznej czerni, a także kredek Essence :)





A teraz mała odskocznia od tematów kosmetycznych... :)
Ta pogoda wpędzi mnie do grobu :( Dzisiaj co chwilę robiło się ciemno, bo przechodziły ciemne, deszczowe chmury, było zimno i w dodatku znowu wiał okropny wiatr :( Niech wreszcie przyjdzie wiosna!
Na szczęście mimo pogody wszystko zaczyna się zielenić, krzewy są już oblepione listkami, a drzewa już wypuszczają pierwsze pąki - lubię to! :D