Wiem, że bardzo rzadko tu zaglądam, no ale trudno - zamiast tego staram się Wam przekazywać jak najbardziej obszerne opinie z mojej strony :-)
Dzisiaj oczywiście kolejna recenzja - tym razem będzie to tusz do rzęs (których swoją drogą ostatnio sporo mi się zebrało, a jak wiadomo jest to jeden z tych kosmetyków które szybko tracą przydatność, ups!) - a mianowicie jedna z "odmian" L'oreal Lash Architect - konkretniej nosząca nazwę "Carbon Gloss". Warto wspomnieć, że jest to chyba jeden z najbardziej, brzydko mówiąc, "zgnojonych" tuszy na wizażowym KWC - i w sumie, nie dziwię się ;-)
Tusz zapakowany jest w prześliczne, eleganckie i bardzo kuszące, czarno-niebieskie opakowanie o pojemności 7ml. Bardzo podoba mi się to, że kiedy zakręcimy produkt do końca, czuć charakterystyczny przeskok i "klik", dzięki czemu mamy pewność że zamknęliśmy dokładnie nasz tusz.
Szczoteczka jest całkiem zwyczajna i prosta, wykonana z włosia. Jest dosyć duża, a przede wszystkim długa, co niestety (a może "o dziwo"?) wcale nie ułatwia malowania rzęs w wewnętrznym kąciku... W każdym razie ja mam z tym problem - zawsze tą końcówką "pacnę" sobie gdzieś okolice powiek. Tym bardziej, że właśnie ta nieszczęsna końcówka ma tendencję do tego, że zbiera się na niej bardzo duża ilość tuszu i po każdym wyciągnięciu szczoteczki zawsze trzeba to gdzieś wytrzeć... Na pozostałej jej cześci ilość tuszu jest w porządku.
Przejdźmy do najważniejszego, czyli efektów. Hm. Najogólniej mówiąc - nie należy się po nim spodziewać spektakularnego efektu sztucznych rzęs... Okej, maskara ma intensywnie czarny kolor, ale pogrubienie, wydłużenie i podkręcenie nie dają powodów do zachwytu. Moim zdaniem efekt nadaje się jedynie do dziennego looku, tym bardziej, że warstwowe nakładanie całkowicie odpada. Dlaczego? O tym wspomnę za chwilę.
Pomalowane tylko górne rzęsy. |
Rozdzielenie jest natomiast, jak widać, całkiem przyzwoite - oczywiście kosztem starannego nakładania, bo jeżeli chcemy się pomalować na szybko, to bardzo łatwo o sklejenie rzęs.
Niestety, dla mnie ten tusz jest niemal całkowicie zdyskwalifikowany. :( Powód?
Nawet, jeżeli dawałby najpiękniejszy efekt na świecie, to co mi po nim skoro po kilku godzinach mam "pandę" zarówno na górnej powiece, jak i na dolnej (na dolnej to jest po prostu koszmar, początek tego efektu widać na powyższym zdjęciu - ale tam to było jeszcze nic w porównaniu z tym co jest po 5-6h...).
Co najlepsze, tusz jest wodoodporny - i to tak, że przeróżne żele nie chciały go tknąć.. dopiero dwufazowym specyfikiem do demakijażu wodoodpornych kosmetyków dałam radę.
Tak więc same zobaczcie co za ironia - dla wody jest niezniszczalny, ale po krótkim czasie mamy taką pandę że... uff.
Podsumowując - absolutnie NIE polecam. Nawet, jeżeli nie przeszkadzałoby wam to osypywanie się, to warto wspomnieć, że tusz kosztuje 45-50zł (sic!), a taki efekt i mierna trwałość bez wątpienia nie są warte tej ceny - bo podobną jakość oferują nam tusze choćby Wibo czy Essence, które kosztują niecałe 10zł. ;-)
Jeżeli chcecie wydać 50zł na tusz, to zdecydowanie nie patrzcie na to "coś" - za takie pieniądze można mieć milion razy lepszy tusz - a Lash Architect Carbon Gloss to niewypał L'oreala - ciężko mi to mówić, bo mam szacunek do wielu produktów tej firmy.
To na tyle.
Odnośnie tuszy - od tygodnia jestem posiadaczką Max Factor Masterpiece MAX, w którym jestem zakochana od pierwszego wejrzenia - z pewnością go znacie, ale pewnie nie powstrzymam się od podzielenia się z Wami moimi zachwytami nad tym kosmetykiem (o ile moja opinia się nie zmieni, ale póki co się na to nie zanosi i mam nadzieję że tak się nie stanie;)).
Pozdrawiam!