poniedziałek, 23 maja 2011

L'oreal Lash Architect Carbon Gloss

Cześć!
Wiem, że bardzo rzadko tu zaglądam, no ale trudno - zamiast tego staram się Wam przekazywać jak najbardziej obszerne opinie z mojej strony :-)

Dzisiaj oczywiście kolejna recenzja - tym razem będzie to tusz do rzęs (których swoją drogą ostatnio sporo mi się zebrało, a jak wiadomo jest to jeden z tych kosmetyków które szybko tracą przydatność, ups!) - a mianowicie jedna z "odmian" L'oreal Lash Architect - konkretniej nosząca nazwę "Carbon Gloss". Warto wspomnieć, że jest to chyba jeden z najbardziej, brzydko mówiąc, "zgnojonych" tuszy na wizażowym KWC - i w sumie, nie dziwię się ;-)




Tusz zapakowany jest w prześliczne, eleganckie i bardzo kuszące, czarno-niebieskie opakowanie o pojemności 7ml. Bardzo podoba mi się to, że kiedy zakręcimy produkt do końca, czuć charakterystyczny przeskok i "klik", dzięki czemu mamy pewność że zamknęliśmy dokładnie nasz tusz.


Szczoteczka jest całkiem zwyczajna i prosta, wykonana z włosia. Jest dosyć duża, a przede wszystkim długa, co niestety (a może "o dziwo"?) wcale nie ułatwia malowania rzęs w wewnętrznym kąciku... W każdym razie ja mam z tym problem - zawsze tą końcówką "pacnę" sobie gdzieś okolice powiek. Tym bardziej, że właśnie ta nieszczęsna końcówka ma tendencję do tego, że zbiera się na niej bardzo duża ilość tuszu i po każdym wyciągnięciu szczoteczki zawsze trzeba to gdzieś wytrzeć... Na pozostałej jej cześci ilość tuszu jest w porządku.

Przejdźmy do najważniejszego, czyli efektów. Hm. Najogólniej mówiąc - nie należy się po nim spodziewać spektakularnego efektu sztucznych rzęs... Okej, maskara ma intensywnie czarny kolor, ale pogrubienie, wydłużenie i podkręcenie nie dają powodów do zachwytu. Moim zdaniem efekt nadaje się jedynie do dziennego looku, tym bardziej, że warstwowe nakładanie całkowicie odpada. Dlaczego? O tym wspomnę za chwilę.
Pomalowane tylko górne rzęsy.

Rozdzielenie jest natomiast, jak widać, całkiem przyzwoite - oczywiście kosztem starannego nakładania, bo jeżeli chcemy się pomalować na szybko, to bardzo łatwo o sklejenie rzęs.

Niestety, dla mnie ten tusz jest niemal całkowicie zdyskwalifikowany. :( Powód?
Nawet, jeżeli dawałby najpiękniejszy efekt na świecie, to co mi po nim skoro po kilku godzinach mam "pandę" zarówno na górnej powiece, jak i na dolnej (na dolnej to jest po prostu koszmar, początek tego efektu widać na powyższym zdjęciu - ale tam to było jeszcze nic w porównaniu z tym co jest po 5-6h...).
Co najlepsze, tusz jest wodoodporny - i to tak, że przeróżne żele nie chciały go tknąć.. dopiero dwufazowym specyfikiem do demakijażu wodoodpornych kosmetyków dałam radę.
Tak więc same zobaczcie co za ironia - dla wody jest niezniszczalny, ale po krótkim czasie mamy taką pandę że... uff.

Podsumowując - absolutnie NIE polecam. Nawet, jeżeli nie przeszkadzałoby wam to osypywanie się, to warto wspomnieć, że tusz kosztuje 45-50zł (sic!), a taki efekt i mierna trwałość bez wątpienia nie są warte tej ceny - bo podobną jakość oferują nam tusze choćby Wibo czy Essence, które kosztują niecałe 10zł. ;-) 
Jeżeli chcecie wydać 50zł na tusz, to zdecydowanie nie patrzcie na to "coś" - za takie pieniądze można mieć milion razy lepszy tusz - a Lash Architect Carbon Gloss to niewypał L'oreala - ciężko mi to mówić, bo mam szacunek do wielu produktów tej firmy.
To na tyle.

Odnośnie tuszy - od tygodnia jestem posiadaczką Max Factor Masterpiece MAX, w którym jestem zakochana od pierwszego wejrzenia - z pewnością go znacie, ale pewnie nie powstrzymam się od podzielenia się z Wami moimi zachwytami nad tym kosmetykiem (o ile moja opinia się nie zmieni, ale póki co się na to nie zanosi i mam nadzieję że tak się nie stanie;)).

Pozdrawiam! 

środa, 4 maja 2011

Dove Summer Glow, czyli opalenizna z tubki


Cześć wszystkim :) 
Znowu nie było mnie prawie tydzień :( Tym razem przez 3 dni byłam pozbawiona aparatu, a przez kolejne 3, jak idiotka czekałam na dobre światło do zdjęć, którego się oczywiście nie doczekałam bo pogoda jest FATALNA - u mnie na szczęście nie ma ataku zimy, ale niebo zasnuwają ciemne chmury i pada deszcz, a ja siedzę przy zapalonej lampce. Nienawidzę takiej pogody, grr!


Do rzeczy - około 2-3 tygodnie temu pogoda zrobiła się na prawdę piękna więc stwierdziłam, że czas sięgnąć po samoopalacz :D ...który dzisiaj Wam nieco zaprezentuję ;) Znają go już chyba wszyscy, a w każdym razie Ci, którzy choć w minimalnym stopniu "siedzą" w temacie tego typu kosmetyków i w gruncie rzeczy chyba nie powiem o nim nic nowego, ale - recenzji nigdy za mało, tym bardziej że lato (miejmy nadzieję) zbliża się wielkimi krokami i samoopalacze to rzecz rozchwytywana, no bo w końcu...:


"Dziewczyny lubią brąz,
a słońce o tym wie, 
że dziewczyny lubią brąz, 
i czule pieści je!"



...niestety, nie zawsze mamy czas na leżenie plackiem na słońcu, a w dodatku w okresie wiosennym słońce jeszcze nie do końca "o tym wie" i nie "pieści nas czule" tak jak np. w lipcu :( i od tego mamy właśnie samoopalacze, dzięki którym nie musimy nawet wychodzić z domu (jedynie do sklepu kupić go. No ale... od czego mamy allegro i sklepy internetowe?! hehe ;)).




Na wstępie powiem, że samoopalacz jest dostępny w 2 wersjach - klasyczny Summer Glow, oraz Summer Glow + soft shimmer, który zawiera rozświetlające drobinki (poza tym różnią się chyba tylko opakowaniami). Ja posiadam wersję bezdrobinkową, ponieważ nie przepadam za nimi niemal w każdej postaci, a poza tym ja samoopalacz i tak stosuję tylko na noc, tak więc nie są mi one do szczęścia potrzebne ;) Poza tym mamy go również w dwóch wersjach pozdzielonych ze względu na naszą karnację -  do jasnej (fair to normal skin) i do ciemnej (normal to dark skin). Ja posiadam wersję do ciemnej karnacji.
Ja muszę powiedzieć że kupując go bardzo niedawno trafiłam na świetną promocję - normalnie kosztuje ok. 16-17zł, a w Rossmannie zapłaciłam za niego 9,99zł, tak więc moim zdaniem baardzo przystępna cena ;)


Przejdźmy do samego samoopalacza, a właściwie, jak podaje producent - balsamu samoopalającego (btw, dlaczego ja cały czas mam trudności z napisaniem na klawiaturze słowa samoopalacz?! :D). 
Po pierwsze - konsystencja i wchłanianie. Moim zdaniem produkt ma konsystencję typowego balsamu - bardzo łatwo można go rozsmarować, co zapobiega powstawaniu zacieków. Wchłania się szybko - ja ubieram się wieczorem w piżamę niemal od razu po umyciu się i jeszcze w ogóle nie odbarwił mi ubrań. 


Skład. Dihydroxyacetone, czyli składnik samoopalający na 3 miejscu
w składzie.

Po drugie - zapach, który jest słynną cechą wszystkich samoopalaczy. Ja nie mam do niego jakiegoś dużego wstrętu, chociaż nie należy on do przyjemnych ;) Zresztą szczerze powiedziawszy jest mi to całkowicie obojętne bo i tak stosuję samoopalacze tylko na noc więc nic nie czuję :) W gruncie rzeczy nie miałam nawet okazji poznania zapachu Dove po rozpoczęciu działania, ale przy okazji zdjęć do tej notki posmarowałam nim ręce ok. godzinę temu i jak na razie nie czuję nic strasznego - jakby co, zrobię edit i zdam relację (z opinii na wizażu wynika że zaczyna cuchnąć po ok. 2-3 godzinach, zobaczymy).






W każdym razie Summer Glow w opakowaniu, a także bezpośrednio po wmasowaniu w skórę, ma całkiem przyjemny zapach - który jednak po kontakcie ze skórą dosyć szybko się ulatnia - najpierw staje się... nijaki, a potem powoli zmienia się w "samoopalaczowy smrodek".


Przejdźmy wreszcie do najważniejszego, czyli efektów... które mnie osobiście BARDZO zadowalają :)
Ale do rzeczy - opaleniznę widać już po pierwszym użyciu, dlatego ja stosuję go co trzeci, lub co drugi dzień w okresie najbardziej intensywnego stosowania. Robię też często dłuższe przerwy (szczególnie latem, kiedy słońca nie brakuje), 


a także regularnie wykonuję peeling (nawiasem mówiąc "mój" peeling to peeling kawowy, o którym wszystko już chyba zostało powiedziane. Od siebie dodam, że jest po prostu świetny ;)). Jeżeli nasza skóra nie jest przesuszona, regularnie ścieramy martwy naskórek, oraz prawidłowo wetrzemy kosmetyk - to gwarantuję Wam przepiękną, złoto-brązową opaleniznę (nie żadną pomarańczową "solarę"!). Tak, tak - kolor to zdecydowanie największa zaleta Dove Summer Glow ;)
Oczywiście samoopalacz może na każdym zachować się inaczej, ale mi daje on prześliczny kolor, a w dodatku schodzi równomiernie (polecam w czasie kąpieli delikatny masaż tą szorstką stroną gąbki - nie wiem czy ma ona jakąś nazwę :D, lub wykonać podobną czynność wycierając się szorstkim ręcznikiem - chodzi o to, żeby kolor schodził równomiernie, bo chyba żadna z nas nie chce być łaciata :)).


Dobra, koniec tej paplaniny, czas na podsumowanie - moim zdaniem za te pieniądze to jest to na prawdę świetny samoopalacz, którego największym plusem jest śliczny kolor - zdrowej, letniej opalenizny ;) Oczywiście nie każdemu on podpasuje - kolor u każdego może być inny (nie zalecam go stosowania codziennie, bo efekt może być odwrotny od zamierzonego - np. staniemy się żółci ;)), podobnie jeżeli chodzi o schodzenie produktu (znam kilka przypadków bardzo nierównomiernego "złażenia").. ale w gruncie rzeczy -  w razie "W" mocny peeling powinien pomóc, a nasz portfel nie straci dużo ;)


Ja aktualnie rozpoczynam polowanie na samoopalacz w piance DAX, mam nadzieję, że go znajdę.. Czy ktoś wie czy jest w rossmannach?


Buziaki!